W Tatrach po raz kolejny pojawia się ciało, któremu towarzyszy... moneta. Tym razem zwłoki zostały umieszczone na Rysach, dokładnie na granicy polsko-słowackiej. Zakopane znów ogarnia lęk i niepewność – co jeśli Bestia z Giewontu naprawdę żyje? I teraz wróciła, by dokończyć dzieła?
W tym samym czasie do Zakopiańskiego szpitala trafia... Wiktor Forst. Były komisarz nie pamięta co działo się w ciągu ostatnich kilku tygodni, od momentu, gdy dostał maila z Hiszpanii. Niepewności od samego początku dodaje też fakt, że Wiktor ewidentnie znów ma się znaleźć w samym centrum sprawy. A później sytuacja tylko się zagęszcza.
Śledztwo znów trafia w ręce Dominiki Wadryś-Hansen, z którą dość mocno polubiłam się przy okazji „Deniwelacji”. Jej nieodłączanym towarzyszem zostaje nie kto inny jak Forst. Chociaż formalnie nie jest już policjantem, to wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że sprawa morderstw w Tatrach jest jego. Nie zmienia tego nawet pojawienie się warszawskiego prokuratora, doskonale znanego nam już, Paderborna.
O cyklu z Forstem zawsze trudno jest pisać. Zwłaszcza jeśli chodzi o samo śledztwo. Tutaj jest jeszcze trudniej, ponieważ akcja „Zerwy” dzieje się na dwóch płaszczyznach czasowych. Co prawda z takim zabiegiem mieliśmy już do czynienia w „Deniwelacji” ale tutaj zostało to dużo lepiej zaplanowane, a przede wszystkich jasno oznaczone. Przeplatające się rozdziały „teraz” i „przedtem”, doskonale się uzupełniają. Przy czym „przedtem” to czas którego Forst nie pamięta, co daje nam dziwne poczucie, że wiemy więcej niż nasi bohaterowie. Chociaż... tylko do czasu. Bo im dalej w las tym więcej niewiadomych się pojawia.
Kiedy skończyłam czytać „Zerwę” zapisałam sobie trzy zdania: Jeden bohater oszukuje drugiego. Drugi oszukuje tego pierwszego, żeby oszukiwać kolejnych. A na końcu i tak okazuje się, że Mróz oszukiwał Cię przez cały czas. I tak naprawdę tyle by wystarczyło by podsumować tę powieść. Tak utkanej i doskonałej jednocześnie intrygi chyba jeszcze nie mieliśmy w książce tego autora. Chociaż nie obyło się bez potknięć – mi się rzuciły w oczy dwa. Jedno w warstwie językowej, drugie fabularnej.
Mimo jednak tych niedociągnięć to właśnie „Zerwa” została pierwszą książką Remigiusza Mroza, która dostała ode mnie dziesięć gwiazdek. Dlaczego? Bo tak jak już pisałam, cała intryga została świetnie zaplanowana, a przeplatające się dwie płaszczyzny czasowe tylko zwiększają napięcie. Bo Mróz (chciałabym, żeby było to po wyciągnięciu wniosków po „Oskarżeniu”) nie sięgnął po łatwe, czy banalne rozwiązania. Nawet jeśli sama oczekiwałam ich przez dwie krótkie chwile, to jednak gdy przeczytałam ostatnie strony... to właśnie tak powinno być.
W taki właśnie sposób „Zerwa” objęła pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu. Od początku byłam do niej pozytywnie nastawiona. Gdy zaczęły się pojawiać elementy mogące sugerować, że chociaż w części dostaniemy klimat zbliżony do „Ekspozycji”, zaczęłam powtarzać mamie, że to będzie dobre. Jednak później... klimat zupełnie się zmienił, a ja... zaczęłam uważać, że jest lepiej niż nawet w „Ekspozycji”.
Jeżeli „Deniwelacja” Was do siebie nie zachęciła, albo uważacie, że przygody Forsta powinny pozostać trylogią, to naprawdę możecie przestać się wahać. „Zerwa” to najlepszy Forst. Ba, to prawdopodobnie najlepszy Mróz! (mimo mojej miłości do „Inwigilacji” :) ).
A mnie cały czas zastanawia dlaczego Forst trafił do szpitala? Bo nie mogłam do tego dojść
OdpowiedzUsuń