Michelle Gable – „Do zobaczenia w Paryżu”

„Do zobaczenia w Paryżu” przykuło uwagę moją i mojej mamy w czasie wizyty w bibliotece. Opis wydawał się interesujący, no i ten Paryż w tytule… Jednak… ja dokończyłam, chociaż miałam kilka momentów, kiedy chciałam się poddać, a mama w ogóle po nią nie sięgnęła. Ale wróćmy do początku. 




2001 rok. Annie Haley właśnie zaręczyła się nowo poznanym żołnierzem. Eric jednak zaraz potem zostaje wysłany na wojnę do Afganistanu. Z kolei matka dziewczyny nagle podejmuje decyzję o podróży do Anglii i zabiera z sobą córkę. Annie nie jest zachwycona tym pomysłem, ale ma nadzieję, że jeśli spędzą więcej czasu razem, zdołają w końcu szczerze porozmawiać o jej ojcu, o którym ona sama nic nie wie. 

1972 rok. Narzeczony Pru ginie w czasie wojny w Wietnamie. Dziewczyna po przerwaniu studiów pozostaje zdana tylko na siebie i nie może liczyć na niczyją pomoc. Wtedy decyduje się odpowiedzieć na ogłoszenie – poszukiwana jest opiekunka dla staruszki w Anglii. Pru wyjeżdżając do Europy, nie ma jeszcze pojęcia, co tak naprawdę ją tam czeka… 

Michelle Gable opiera swoją powieść na historii Gladys Spencer-Churchill, księżnej Marlborough i prowadzi ją dwutorowo, choć nie do końca w ten sposób w jaki zwykle się to odbywa. Na jednym planie mamy Annie. Towarzyszymy jej w podróży do Anglii i zgłębianiu pewnej tajemnicy. Na drugim planie natomiast mamy historię Pru, starszej kobiety i pewnego pisarza, który nagle do nich dołączył, opowiadaną Annie przez mężczyznę w jednym z pubów. 

Jak to niestety często bywa, jeden z tych wątków niestety wypada znacznie lepiej – a dokładnie ten osadzony w przeszłości. Chociaż jednocześnie trudno jest przyzwyczaić się do tego wątku i paradoksalnie to właśnie on najbardziej przyczynił się do tego, że chciałam odłożyć książkę. Starsza kobieta okazała się być bardzo ekscentryczna, choć to chyba za mało powiedziane. I równie ekscentryczne jest to, jak wygląda jej dom i co się w nim dzieje. Kiedy przeczyłam o martwych kotach trzymanych w lodówce, miałam tylko jedną myśl – tego już za dużo. Ale po chwilowym kryzysie czytałam dalej. Staruszka, Pru i pisarz Win Seton są jacyś, intrygują czytelnika i, chociaż są kompletnie inni, uzupełniają się. Czasami miałam wrażenie, że autorka dała im tyle charakteru, że… dla wątku współczesnego już go zabrakło. Annie i jej matka są nijakie i chyba można by tutaj zacząć generalizować i powiedzieć, że tak jak ich cały wątek. Bo tak na prawdę sprowadza się on do rozmów Annie ze starszym mężczyzną w barze, a prawdziwą akcję dostajemy tylko w jego opowieściach. 

„Do zobaczenia w Paryżu” było dziwną lekturą. Bardzo dziwną. Zwłaszcza pod względem fabularnym. Chyba jeszcze nie spotkałam się z taką książką. Przez znaczną część czasu czytałam ją skrzywiona i dopiero kilkadziesiąt/kilkanaście ostatnich stron zainteresowało mnie bardziej, chociaż… czy to, co się tam działo nie było przypadkiem bardzo przewidywalne? Dodatkowo sama warstwa tekstowa również nie pomagała. Powieść czytało się dość opornie i między dwoma planami czasowymi w stylu autorki nie ma praktycznie żadnej różnicy, przez co czasami miałam wrażenie, że 2001 rok wypada dość sztucznie. I w końcu dochodzimy do punktu kulminacyjnego – co jakiś czas powtarzało się jedno wyrażenie, używane przez obie główne bohaterki, a mianowicie… jak rany. Z tekstu można wyczuć jakie miało być znaczenie, ale co miał na myśli tłumacz, łącząc te dwa słowa razem, nie mam pojęcia. Może to jakaś kalka językowa z angielskiego? Albo ja czegoś nie rozumiem, ale… to nie ma żadnego sensu. 

Powieść Michelle Gable to przykład lektury ekscentrycznej, tak samo jak jej bohaterka. Nawet trudno jest napisać jej recenzję, tak aby zachować jakikolwiek porządek. Książka ma bardzo słabe oceny na lubimy czytać i niestety ja się do nich dołączam.


Komentarze

Prześlij komentarz