autor: Michael Dobbs
tytuł: House of cards. Bezwzględna gra o władzę
tłumaczenie: Agnieszka Sobolewska
wydanie: Znak 2015
liczba stron: 416
fot. gulinka
Ile to
razy już obserwowaliśmy w serialach czy filmach rozgrywki
polityczne Ile razy byliśmy świadkami takich potyczek na naszym
„własnym podwórku”. Dokładnie w taki świat zabiera nas
Michael Dobbs. W świat polityki brudnej i bezwzględnej.
Nie
ukrywając, w pierwszym momencie byłam zaskoczona umiejscowieniem
akcji w Wielkiej Brytanii. Produkcje serialowo-filmowe przywyczaiły
nas raczej do Stanów. Ale przecież pozycję premiera brytyjskiego
zdecydowanie można porównać do prezydenta USA.
Książka
rozpoczyna się w momencie wyborów partyjnych, które przynoszą
rezultat słabszy od spodziewanego i stają się początkiem
rosnących problemów partii i samego premiera. Premier,
Collingridge, pojawia się tutaj jednak bardzo sporadycznie. Jest
raczej postacią, która samym swoim istnieniem motywuje działania
innych. Przede wszystkim tych, którzy w Pałacu Westminsterskim
prowadzą brudną grę, a największe pożądanie wzbudza w nich
siedziba przy Downing Street. „Hous
of cards” pokazuje nam, jak łatwo można zniszczyć człowieka
stojącego na czele państwa. Wystarczy odpowiednia ilość
wiadomości, odpowiednie ich przedstawienie i kilka osób wokół,
które ufają, a i same przy okazji próbują załatwiać swoje
własne interesy.
…
siedział przy rządowym stole jak skamieniały. Kiedy wokół
podniósł się szum i stłumione okrzyki zdumienia, nie chciał, nie
mógł się do nich przyłączyć. Patrzył długo na puste krzesło
premiera.
Dokonał
tego. Sam.
Głównym bohaterem jest Francis Urquhart. Człowiek zajmujący się
wewnętrzną dyscypliną w partii. A przez to będący ważną osobą
u boku premiera, jednocześnie posiadającą ogromną wiedzę
słabościach i grzeszkach członków rządu, czy całej partii.
Obok Francisa, nie na główny plan, ale może drugi, wysuwa się
Mattie Storin. Młoda dziennikarka polityczna chcąca zdobyć jak
najlepszą pozycję w zawodzie. Dziewczyna początkowo chłonie każdą
wiadomość zapowiadającą rewolucję na Downing Street, by w końcu
nabrać wątpliwość w prawdziwość tych doniesień.
„House
of cards” zdecydowanie jest warte polecenia. Bardzo lubię taką
tematykę i już nie mogę się doczekać, aż zabiorę się za
serial stworzony na podstawie tej książki. Czytając coraz bardziej
czułam, że ekranizacja na pewno nie bez powodu jest tak głośna,
bo zmarnować taki materiał byłoby trudno. Niektórzy jednak mogą
poczuć się rozczarowani ze względu na akcję, która nie
przypomina tej typowej dla thrillerów. Nie jest dynamiczna,
szybka... Powiedziałabym, że jest... punktowa, obrazkowa? Kolejne
rozdziały są przedstawieniami kolejnych sytuacji. Bardziej je
widzimy niż przeżywamy? Sposób pisania wydaje mi się tu bardziej
zewnętrzny względem zdarzeń, co jak dla mnie stwarza właśnie
charakterystyczny klimat tej książki i mnie akurat bardzo się
spodobało! Także polecam.
Wolałabym zrobić odwrotnie - najpierw serial. W sumie potem książka nawet nie bardzo, bo nie lubię książek na podstawie seriali.
OdpowiedzUsuńWłaśnie zaczęłam serial i coraz bardziej myślę, że w tym wypadku zawsze to drugie wypadnie słabiej. Chociaż to dopiero sam początek, może jeszcze zmienię zdanie :)
UsuńJeszcze nie czytałam (ani nie widziałam serialu), ale już zaklepałam sobie tę książkę do pożyczenia od znajomej ze studiów. Mam nadzieję, że ten charakterystyczny klimat mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie na www.maialis.pl