Maria Paszyńska – „Instytut Piękności”


„Instytut Piękności” Marii Paszyńskiej to książka, która od dłuższego czasu mnie intrygowała. Raz, że dotyczy II wojny światowej, dwa, że zapowiadała ukazanie nowego aspektu historii do tej pory raczej nie znanego, a przecież takiego, który wydarzył się naprawdę. 

Główną bohaterką jest Mada Walter. Lekarka zajmująca się przed wojną głównie dietetyką i kosmetologią. Wojna wydaje się być czasem, gdzie nie ma miejsca na te dziedziny, a jednak to właśnie wtedy kobieta podejmuje decyzję o założeniu salonu kosmetycznego. Ale nie jest to zwykły salon, bo wśród przypadkowych klientek są Żydówki, które w „Instytucie piękności” uczą się jak się czesać, jak makijażem nieco ukryć semickie rysy twarzy. Uczą się tam nowego życia po drugiej stronie muru. 

Obok Mady są również cztery inne kobiety, Żydówki będące obok niej na co dzień. Sara, Dalila, Zoja i Lea – każda z nich jest kompletnie inna, każda wnosi swoją własną historię, a także swój charakter i energię. 




„Instytut Piękności” to inna opowieść o wojnie niż te znane nam dotychczas. Akcja rozgrywa się głównie na przestrzeni roku 1942 i części 1943, w tle obserwujemy wydarzenia pozwalające się orientować w czasie – wielka akcja likwidacyjna, przygotowania do powstania w getcie…, a więc nie są to wydarzenia łatwe, o ile możemy w ogóle mówić o takich w czasie wojny. Ale mimo to jest to powieść pełna ciepła, w której nie brak fragmentów, przy których można się uśmiechnąć, czy może nawet roześmiać, choć i na drastyczne sceny też trafimy. 

Napis na okładce zapowiada poznanie kobiecej strony historii i dokładnie tak jest. Mężczyźni w tej powieści odrywają role epizodyczne, drugoplanowe. Doskonałym przykładem jest mąż Mady, który wypowiada w powieści cztery zdania. Maria Paszyńska przedstawia nam kobiety silne i odważne. Biorące udział w tej samej wojnie co mężczyźni – niekiedy również z bronią w ręku, a niekiedy w tle, po cichu ratując kolejne istnienia. Ale przede wszystkim są to kobiety będące dla siebie nawzajem oparciem. Nie tylko dotyczy to postaci Mady w życiu czterech Żydówek, ale też relacji zwrotnej. 

Początkowo i czytając, i będąc już po lekturze miałam mieszane uczucia. Podobało mi się, powieść czyta się bardzo dobrze, pochłaniając kolejne strony, ale… chciałam więcej wojny w wojnie. Nie do końca byłam pewna czy odpowiada mi obserwowanie życia piątki kobiet, gdy za ścianami mieszkania rozgrywa się wojna. Owszem, one też biorą w niej udział ale nie w takim wymiarze do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni w powieściach wojennych. Z drugiej strony może właśnie moje odczucia wynikają z przyzwyczajenia? Nie jestem pewna. Z całą pewnością jednak wiem, że chciałabym przeczytać więcej o tytułowym Instytucie Piękności. Salon jest podstawą tej powieści, a tak naprawdę jego ukrytą działalność, oprócz kilku fragmentów, obserwujemy tylko w jednej dłuższej scenie. Chciałabym więcej, znacznie więcej. 

„Instytut piękności” to książka zbudowana na podobnej zasadzie jak „Willa pod zwariowaną gwiazdą”. Dzieli się na sześć części opatrzonych imieniem jednej z bohaterek. Pierwsza i ostatnia spajająca wszystko w całość należy do Mady. Tam spotykamy ją bezpośrednio, by w środkowych rozdziałach obserwować ją w działaniu, po prostu w życiu. Każda z tych części rozpoczyna się swego rodzaju monologiem, wprowadzeniem nowej postaci. Co prawda jest to dopiero druga powieść zbudowana w ten sposób, a jednak już teraz kojarzy mi się on nierozerwalnie z autorką. 

„Instytut Piękności” to powieść wojenna inna niż wszystkie. To powieść o kobietach, o ich sile, odwadze i przyjaźni. Dla wielu to ogromny plus, a ja z natury nie sięgam po literaturę poruszające takie tematy. Wolę, kiedy fabuła jest przedstawieniem po prostu losów ludzi, bez skupiania się tylko na kobietach bądź mężczyznach. A jednak nie mogę powiedzieć, że przeszkadzało mi to w tej powieści, bo przecież… całość znów, nie pytając mnie o zdanie, oczarowała mnie, ogarniając ciepłem tej historii. 


Komentarze