Dorota Pająk-Puda – „Matka Jagiellonów”


Nieczęsto zdarza się, że w moje ręce wpada książka historyczna dziejąca się wcześniej niż w czasie I wojny światowej. Tym razem tak właśnie  było. Przeskok czasowy był naprawdę bardzo, bardzo duży – razem z Elżbietą Rakuszanką przeniosłam się do czasów Jagiellonów. To była ciekawa przygoda. Nie żałuję, że zdecydowałam się na tę książkę, która ma naprawdę skrajne opinie, i sama się z nią skonfrontowałam. Ale niestety już na wstępie muszę powiedzieć, że nie było dobrze.

„Matka Jagiellonów” Doroty Pająk-Pudy rozpoczyna się w 1454 roku, kiedy młodziutka Elżbieta przyjeżdża do Krakowa, gdzie ma wyjść za Kazimierza IV Jagiellończyka. Od tego momentu towarzyszymy jej przez całe życie, w którym miłość i szczęście przeplatają się z cierpieniem i stratą. Elżbieta Rakuszanka nie grzeszyła urodą, a jej ciało w wielu miejscach było zdeformowane prawdopodobnie ze względu na chorobę z dzieciństwa. Ale jej małżeństwo z synem Jagiełły, nie było tylko politycznym mariażem, który dla wielu kobiet w tamtych czasach kończył się źle, jeśli nie tragicznie. Elżbieta i Kazimierz stworzyli szczęśliwe małżeństwo, wydając na świat trzynaścioro dzieci, przez co królowa przeszła do historii jako Matka Królów. 




Autorka posługując się narracją pierwszoosobową, skupia się na postaci Elżbiety. Patrzymy na świat jej oczami i poznajemy przede wszystkim jej życie, któremu rytm wyznaczają kolejne porody, a później kolejne śmierci. Mówiąc o budowie powieści, trzeba też wspomnieć, że została skonstruowana z rozdziałów, które odpowiadają kolejnym latom. O tyle jest to istotne, że od tego, a konkretnie od tego ile w danym roku było istotnych wydarzeń, zależy ich długość. I tak raz mamy rozdział liczący kilkadziesiąt stron, a raz… zaledwie pół strony. W tych momentach szczególnie odczuwałam, że narrację można by bardziej rozwinąć. To uczucie towarzyszyło mi też w chwilach, gdy w obrębie rozdziału raz przeskok czasowy był zaznaczany gwiazdką, a innym razem po prostu w kolejnym akapicie znajdowaliśmy się już w innej sytuacji. Z tego powodu czasami trzeba było się naprawdę mocniej skupić, by zorientować się, co się właśnie stało.

Na temat formy, w jakiej przedstawiona została historia, trochę już pomarudziłam, ale muszę jeszcze wrócić do sposobu narracji. Nie jest tajemnicą, że ogólnie za narracją pierwszoosobową nie przepadam. Ale odsuwając na bok moją antypatię, uważam, że taki wybór w przypadku powieści historycznej, osadzonej w tak dalekiej przeszłości, nie jest dobry. Raz, że przecież nie jesteśmy w stanie do końca wyobrazić sobie usposobienia i myślenia ludzi tamtej epoki, dwa, że historia wydaje się mocno spłycona i okrojona. Wiem, że celem autorki było przede wszystkim ukazanie portretu Matki Królów i trochę przy okazji sportretowanie jej dzieci, ale narracja z tej perspektywy spowodowała, że nie tylko ukazane zostały jedynie podstawowe wydarzenia, ale zostało im poświęcone bardzo niewiele miejsca. Kolejne koronacje, pokoje, wojny są wzmiankowane o tyle, o ile wzbudzają zainteresowanie Elżbiety Rakuszanki, albo na ile zostaje do nich dopuszczona jako kobieta. W ten sposób większość powieści to troska o Kazimierza, o dzieci kolejno przychodzące na świat przedstawiona na bardzo bladym tle historycznym.

Nie jestem w żadnej mierze ekspertem od Jagiellonów, ale przed sięgnięciem po tę powieść, miałam podstawową wiedzę na temat akurat tej dynastii. I niestety muszę powiedzieć, że nie dowiedziałam się niczego nowego. Autorka buduje swoją powieść w oparciu o bardzo podstawowe wydarzenia. A czasami nawet pojawiają się błędy. Przede wszystkim chodzi mi o fragment, w którym Elżbieta myśląc o królowej Jadwidze, nazywa ją siostrą swej babki… Rakuszanka jak najbardziej jest wnuczką Zygmunta Luksemburskiego, ale jej babką jest jego druga żona. Maria Andegaweńska po prostu… nie miała dzieci. Moją uwagę zwrócił też fragment, gdzie pada sformułowanie „ochmistrz jego (króla) dworu”. Za to nie dam sobie ręki uciąć, ale… król nie miał ochmistrza. Dworem króla zarządzał marszałek, a ochmistrz, będąc odpowiednikiem marszałka, zarządzał dworem królowej. Może to skrót myślowy, może zbyt bliskie utożsamienie obu urzędów, ale i tak szkoda.

Źle mi się pisało tę recenzję. Z każdym kolejnym zdaniem miałam poczucie, że już wystarczy. Tym bardziej, że… mojej mamie się podobało. Podawała mi swoje argumenty, między innymi to, że sporo miejsca zostało poświęcone temu, jak Elżbieta zmagała się ze swoim wyglądem, jej akceptacji. I to owszem było, ale nie mogę tego podkreślać, bo mnie samej to nawet przez myśl nie przeszło. Generalnie mam wrażenie, że ja słabiej dostrzegam istotę i wagę wątków „społecznych” w książkach, niż reszta czytelników, ale w tym wypadku zaważyło też na pewno to, że jeżeli książka jest historyczna, a ta warstwa nie do końca jest taka, jak powinna, to prawdopodobnie nic już mnie nie przekona. Dlatego, jeśli ktoś jest zainteresowany historią i chce przeczytać dobrą powieść osadzoną w XV/XVI wieku, to ten tytuł raczej nie będzie najlepszym wyborem.


Komentarze