Truman Capote – „Śniadanie u Tiffany’ego”

„Śniadanie u Tiffany’ego” to niewielka powieść, a może raczej nowela. Prawdopodobnie bardziej kojarzona z ekranizacją i główną rolą Audrey Hepburn niż tekstem Trumana Capote. Ja sama również zaczęłam od filmu kilka lat temu. 

Narratorem jest początkujący pisarz, opowiadający historię swojej znajomości z Holly Golightly, która to właśnie jest główną bohaterką tekstu. Holly to młodziutka dziewczyna mieszkająca w tej samej kamienicy i zwracająca na siebie uwagę większości lokatorów. Codziennie wieczorem wychodzi, by wrócić w środku nocy, nierzadko z towarzyszącym jej mężczyzną, lub urządza imprezy zakłócające spokój mieszkańców. 

W opowieści pisarza, którego nazywa Fredem, jawi się z jednej strony jako kobieta skupiająca uwagę wszystkich mężczyzn, w tym również jego samego, a z drugiej jako delikatna dziewczyna, a może nadal dziewczynka, zagubiona, nieprzystosowana do dorosłego życia i wciąż uciekająca przed tym prawdziwym. Na pierwszy rzut oka Holly może zostać uznana za niepoważną, żyjącą chwilą, nieprzywiązującą do niczego większej wartości, ale tak naprawdę kryje w sobie wiele trudnych emocji… 




Kiedy otworzyłam „Śniadanie u Tiffany’ego”, poczułam… jakbym wróciła do domu po długiej podróży. Styl książki nazwałabym typowym dla klasyki z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Jest napisana miękko, tak że czyta się ją z prawdziwą przyjemnością – do tego stopnia, że w ogóle nie przeszkadzała mi narracja pierwszoosobowa. Nie jest to styl, dzięki któremu książki się wprost połyka, tak jak w przypadku niektórych współczesnych powieści (jak na przykład u Remigiusza Mroza), ale nie spotka się w nim też żadnych językowych zgrzytów, ani przemyśleń, które sposobem prezentowania mogłyby wywoływać lekki niesmak czy poczucie infantylności. Choć naprawdę przyjemne jest czytanie książek, które znikają w oczach, a przy tym mają niezwykle wciągającą fabułę i doskonale można się przy nich odstresować, to jednak największą przyjemnością dla mnie jest czytanie powieści napisanych tak, jak „Śniadanie u Tiffany’ego”. 

„Śniadanie u Tiffany’ego” Trumana Capote nie jest książką, która porwałaby mnie fabularnie i zrobiłaby na mnie pod tym względem ogromne wrażenie, choć nie można jej odmówić tego, że momentami jest poruszająca. Zdecydowanie ważniejsze w jej przypadku (jak i w wielu innych) było dla mnie to, jak została napisana. Niezależnie od tego, czy oczekujecie od tej historii wzruszeń, przemyśleń, czy po prostu miło spędzonego czasu, myślę, że warto po nią sięgnąć i poznać ten, już klasyczny, tytuł. Tym bardziej, że to książka, którą bez problemu można przeczytać w jeden wieczór.

Komentarze