O lekturach, czyli o przygodzie z Sienkiewiczem i ogólnym podejściu do kanonu

Tekst o lekturach to tekst, który od bardzo, bardzo dawna nie daje mi spokoju. Raz podjęłam już próbę napisania go, ale… tamta wersja nadaje się tylko do wyrzucenia. Tutaj, mam nadzieję, będzie bardziej dyplomatycznie, spokojnie i bardziej będzie powrotem do moich doświadczeń z lekturami. 


Lektury szkolne – Mickiewicz, Słowacki, Prus...



Na samym początku muszę powiedzieć, że nie jestem wcale ideałem i do zakończenia liceum nie przeczytałam dwóch tytułów – „Nad Niemnem” oraz „Chłopów”. Po obie sięgnęłam, ale niestety równie szybko odłożyłam. Moja rezygnacja bynajmniej nie wynikała z negowania ich sensu figurowania na liście lektur, czy niedocenieniu. Absolutnie nie. I po latach do „Nad Niemnem” na pewno zrobię jeszcze drugie podejście. 

Zaznaczyć też od razu muszę, że wczesne lata szkolne kompletnie się już w mojej pamięci zatarły. Moment nauki czytania w ogóle dla mnie nie istnieje. To ja uczyłam się kiedyś czytać? Z lektur pamiętam pojedyncze tytuły, ale kompletnie nie pamiętam, jakie zrobiły wówczas na mnie wrażenie. Pamiętam natomiast jedną z lekcji w klasach 1 – 3, obstawiam, że była to klasa trzecia, kiedy mieliśmy przynieść jakieś elementy naszych hobby. A że mała Gulinka nie bardzo jakieś konkretne hobby miała,a oprócz tego, że lubiła czytać, więc wybrałam się do szkoły z gigantycznym wydaniem „W pustyni i w puszczy”, które już wtedy miałam przeczytane. I jeśli jesteśmy przy Sienkiewiczu, pamiętam też dzień, kiedy kazano nam przeczytać „Krzyżaków”. Wypożyczyłam ich od razu w szkolnej bibliotece i wróciłam do domu z ogromną radością, że teraz tak grubą książkę czytać będę. I przeczytałam. Byłam też dzieckiem, które poznało Mickiewicza wcześniej, niż pokazano nam go w szkole. 

Nie chcę się raczej rozwodzić nad poszczególnymi tytułami z listy, tym bardziej że nie mam pojęcia, jak w moim czasach wyglądała ona na podstawie w liceum. Ani przez te wszystkie lata nie śledziłam dokładnie zachodzących w niej zmian. Dopiero teraz sprawdziłam aktualną listę i najpierw się przeraziłam, bo trafiłam na dziwną wersję, niesamowicie okrojoną, bez najważniejszych tytułów. Ale na szczęście później trafiłam już na całkiem dobrą, do której raczej nie mam żadnych uwag. Dopisałabym tylko na koniec jeszcze jedno zupełnie współczesne nazwisko, czyli Jakuba Małeckiego, ale jestem przekonana, że jego pojawienie się to tylko kwestia czasu. W końcu w jakimś podręczniku podobno już jest. 

Ale zostawmy to. Bo chciałam dzisiaj o podejściu do szkolnych lektur, którego kompletnie nie rozumiem. Nieustannie, również na blogach czy książkowych profilach na Instagramie czy YouTubie, natykam się na opinie, że lista lektur szkolnych jest zbyt skupiona na przeszłości, że pokazuje nam czasy dawno minione, które nikogo nie interesują i które są przedstawione językiem nieprzystępnym dla młodego czytelnika. Że zamiast zachęcać do czytania, zniechęca. I że nie jest dopasowana do wieku uczniów. 

Nad tym ostatnim oczywiście można się pochylić, chociaż ja akurat chyba nigdy nie miałam podobnego odczucia. Nie mam ani traumy z czytania „Krzyżaków” w podstawówce, ani „Quo vadis” w gimnazjum. Natomiast dwa wcześniejsze argumenty… W czasach szkolnych co prawda nie byłam jeszcze aż tak przekornym człowiekiem jak teraz, ale nigdy podobna myśl nie pojawiła się w mojej głowie. Owszem, nie przeczytałam „Chłopów”, ale czy to, jakim językiem są napisani, jest ich wadą? A nie przypadkiem cechą charakterystyczną? Przykładem zwrócenia Młodej Polski ku wsi, ku ludowości? Bo lekcje języka polskiego nie mają zachęcać do czytania, jak wiele osób uważa. Taką funkcję mogą pełnić klasy 1 – 3, w ostateczności 1 – 4. Pozostałe klasy powinny prezentować uczniom skróconą wersję historii literatury (uwierzcie mi – mocno skróconą), zawarte w nich fragmenty historii, ówczesnych realiów, obyczajów, sytuacji politycznej i trendów panujących w sztuce. I chociaż sama nie miałam problemu z tym, by zdążyć w roku szkolnym przeczytać wszystkie tytuły, mogę zrozumieć, że dla niektórych na pierwszy rzut oka może to wyglądać przytłaczająco. Ale jak wyciąć podstawowych reprezentantów danego nurtu? Jak pominąć jedną epokę? Nie można. To tak jakby uczyć o drugiej wojnie światowej bez pierwszej albo wspomnieć o zaborach, nie mówiąc o żadnym powstaniu. Bez sensu, prawda? 

Wiem, że w tym momencie patrzę na to, jak osoba, która studiowała filologię polską, ale nawet w liceum nie negowałam zasadności listy lektur. Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Była czymś oczywistym, czego należy się trzymać, tak samo jak trzeba zapamiętać datę bitwy pod Grunwaldem, wzór na fotosyntezę, czy wzory skróconego mnożenia. Nie rozumiem nastawienia do lektur na nie, tylko dlatego, że ktoś nam je wyznaczył, a nie pozwolił wybrać samemu. Przecież tylko dzięki temu, możemy poznać przekrój wszystkich epok literackich, a przy tym historii. Jak bez tej podstawy odbierać kulturę, w której przecież nie brak ciągłych odwołań, nawiązań, inspiracji… A jeśli ktoś nie nie jest przyzwyczajony do czytania w domu, to nie wierzę, żeby większość nagle je polubiła dzięki świeżemu, młodzieżowemu tytułowi w szkole. Natomiast zupełnie nie wyobrażam sobie świata bez znajomości Mickiewicza, „Lalki”, „Potopu”, „Wesela”… 

To wszystko wcale nie znaczy, że wszystkie lektury, co do jednej były moimi ulubionymi. Nie. Jestem tą osobą, która nie lubi „Małego księcia”, ani nie zaczyna listy ulubionych lektur od „Zbrodni i kary”, czy „Procesu”. Dwa ostatnie tytuły doceniam, Kafka zrobił na mnie wrażenie, ale poza tym nie zdobyły mojego serca. Natomiast lubię Szekspira, „Potop”, „Dziady”, „Pana Tadeusza”, a w zasadzie całego Mickiewicza i kocham „Lalkę”, a studia wybrałam dzięki Tuwimowi i „Mistrzowi i Małgorzacie”. Choć w tym ostatnim niewiele logiki, bo w takim wypadku raczej powinnam skończyć filologię rosyjską, ale tak było. 






Komentarze